Rozdział II : Sztuka przetrwania

   Kopać! Kopać! KOPAĆ!
   Nierówny rytm uderzeń kilofa uderzającego w żyłę złota był czymś strasznie nieznośnym. Avathos był niesamowicie wycieńczony. Chciał przestać, lecz nie mógł. Mozolnie uderzał kilofem o ścianę. Z jego zaciśniętych już długi czas rąk ciekła krew, zdarł sobie skórę z dłoni. Tak bardzo chciał przestać! Nie znał powodu, dla którego kopie tak szybko i zawzięcie. Wiedział tylko jedno. Musi kopać.
 - Nie przestawaj, głupcze! – krzyknął ktoś.
   Avathos spróbował na chwilę oderwać dłoń od drewnianego trzonu kilofa. Poczuł świst powietrza i niesamowity ból w plecach. Oberwał biczem, lecz nie wiedział kto go zranił.
 - Nie przestawaj kopać! – rozległ się ten sam gniewny głos. – GŁUPCZE!
   Udało się. Wykopał ostatnią część żyły rudy złota. Ujrzał dziurę w ścianie za żyłą. Wiedział, że coś mu to przypomina. Nie wiedział tylko co. Wtem ktoś chwycił go za włosy i brutalnie rzucił jego głową w podłogę. Avathos wrzasnął z bólu. Spojrzał za siebie. Ujrzał wstrętną gębę Jurra. Mężczyzna uśmiechał się i śmiał. Śmiał się tak wrednie. Z krzywym uśmiechem na twarzy sięgnął po coś. Pokazał Avathosowi odrąbaną głowę Kroga z wbitym w nią kilofem.
 - To za dobrą robotę – mruknął Jurr, po czym kopnął z całej siły Avathosa w plecy. Mężczyzna wpadł do wyrwy w ścianie i zaczął spadać. Miał wrażenie, że ten lot trwa wieczność. Kiedy ujrzał pod sobą światło, z przerażeniem odkrył, że spada wprost w magmę. Starał się chwycić wystających skał, zaprzeć się nogami, lecz na nic się to nie zdało. Wpadł do małego jeziorka wypełnionego magmą. Z jego ciała nic nie zostało, zaskwierczało tylko krótko i rozpłynęło się.




   Avathos gwałtownie podniósł głowę. Zalany potem, odetchnął z ulgą, kiedy uświadomił, że to był tylko sen. Otworzył oczy, lecz od razu je zamknął porażony blaskiem porannego słońca. Mrużąc, rozglądnął się po okolicy. Leżał na trawie tuż obok kamienistej drogi. Próbował sobie przypomnieć co zaszło ostatniej nocy. Wiedział, że wyruszył z kopalni prosto do bramy miasta. Przypomniał sobie również, jakie problemy miał ze strażnikami pilnującymi wejścia. W końcu zaświtało mu też w głowie, co było później. Przypomniał sobie, jak chwiejnym krokiem szedł prosto przed siebie ledwo utrzymując się na nogach. Więcej nie potrafił sobie przypomnieć. Pomyślał, że prawdopodobnie padł wycieńczony po długiej pracy.
   Ciągle mrużąc oczy Avathos podniósł się z ziemi. Spojrzał za siebie. Mury Mosvery były bardzo blisko. Roześmiał się.
   Nie uszedłem zbyt daleko, pomyślał.
   Odskoczył przestraszony słysząc dziwny dźwięk tuż obok ucha. Jakaś przelatująca obok mucha o mało nie przyprawiła go o zawał serca.
  Spojrzał jeszcze jeden raz na Mosverę i ruszył na wschód. Teraz dopiero zauważył, że mylił się co do położenia słońca. Znajdowało się ono już wysoko na niebie, było więc południe. Musiał spać bardzo długo. Dobrze mu to jednak zrobiło, bo był wypoczęty i gotów do drogi. W oddali zauważył drewniany znak. To musiał być drogowskaz, o którym powiedziała mu… No właśnie, kto? Nie zdążył zapytać o imię tej tajemniczej osoby, z którą rozmawiał poprzedniej nocy. Nie wiedział nic o Asgverczykach,  w tamtej komnacie pierwszy raz usłyszał tą nazwę. Dręczyło go jeszcze jedno pytanie. Jakim cudem przedostali się oni za góry? Głos powiedział mu, że było to zasługą magii, a magia też była dla Avathosa pojęciem nieznanym. Oczywiście wiedział, co mówiono o niej w legendach i bajkach, lecz nie wyobrażał sobie, by mogła ona naprawdę istnieć. Nadprzyrodzona moc, byłoby to coś niesamowitego. Ciekawił się jak magia działa. Jest to coś w rodzaju ciskania ogniem przed siebie, czy może władanie umysłem innych osób? A może jeszcze coś innego? Być może to, ale na pewno coś jeszcze. Przecież dzięki ogniu lub mocy umysłu nie mogliby przejść przez góry. Zapragnął nagle zostać czarodziejem. Potęga magów musi być niesamowita.
   Z zamyślenia wyrwało go krakanie dobiegające z małego lasku na północy. Stado wron wzbiło się w powietrze z wielkim hałasem. Avathos był ciekaw co tam się stało. Spojrzał przed siebie. Drogowskaz wciąż był jeszcze dosyć daleko.
   Jeszcze raz przeanalizował poprzednią noc. Jakże mógł być tak głupi? Roześmiał się. Wszystko co wtedy mówił głos, teraz wydawało mu się bez sensu. Porzucił  swój dom, swoją matkę, która nie miała teraz żadnego źródła pieniędzy. Wyruszył tak nagle, bez pożegnania. Musiała się zapewne bardzo zamartwiać. Zatrzymał się i już miał wracać do miasta, kiedy nabrał pewności co do swojej misji. Skoro, według głosu, został wybrany już wiele wieków temu, ta misja musiała być nie byle czym. Jeśli więc kobieta miała rację w sprawie jego powołania, mogła też mieć rację na temat bezpieczeństwa jego matki. Jeżeli rzeczywiście odwiedzając teraz dom, mógłby narazić matkę na niebezpieczeństwo, wolał nie wracać. Nie, nie chciał ryzykować. Skierował więc swe kroki dalej, na wschód. Drogowskaz był już całkiem blisko.
   Avathos poczuł burczenie w brzuchu. Zaczął doskwierać mu głód, był też spragniony. Wiedział, że musi jak najszybciej dotrzeć do wozu z zaopatrzeniem, aby zaspokoić pragnienie. Spochmurniał, gdy pomyślał o kopalni. Zapewne teraz, wielu jego znajomych i przyjaciół harują jak woły, a on sobie chodzi po kamienistym trakcie. Na jego twarzy pojawił się grymas, gdy przypomniał sobie o Jurrze i jego bandzie. Największą obawą Avathosa była możliwość dojścia do władzy grupy Jurra. Bał się, że górników może czekać taki sam los jak w jego śnie, choć oczywiście bez tak dramatycznej końcówki. Mimo, że nie dotyczyły go już sprawy kopalni, dalej przejmował się jej losami.
   W końcu mężczyzna doszedł do drogowskazu. Na zachód biegła ścieżka do Mosvery, którą właśnie przebył. Na wschód prowadziła droga to Trejnholu, natomiast trakt, który odbijał na południe, prowadził do stolicy kraju. Avathos wkroczył na polanę pełną krzaków i wysokich traw. Wóz nie był daleko, widać go było z drogi bardzo dobrze. Aż dziw brał, że nikt go do tej pory nie splądrował. Przynajmniej taką Avathos miał nadzieję. Podszedł do wozu i zajrzał do niego. Zagwizdał, gdy zobaczył, co jest w środku. Po lewej stronie leżały dwa bukłaki wody i mnóstwo różnego rodzaju jedzenia. Było tam pieczywo, kawałki suszonego mięsa i kilka jabłek. Dodatkowo obok umieszczony był mały plecak, w którym mężczyzna mógł umieścić prowiant. Zapakował jedzenie do plecaka i założył go sobie na plecy. Po prawej stronie znajdował się mieszek. Avathos chwycił go i szybko otworzył. W środku ujrzał masę złotych monet. W tym jednym mieszku było więcej niż Avathos mógł zarobić przez cztery miesiące pracy. Ucieszony wepchał mieszek do plecaka i rozglądnął się jeszcze po wozie w poszukiwaniu pozostałych potrzebnych rzeczy. W wozie leżały jeszcze poskładane w kostkę ubrania. Ucieszył się na ich widok. Jego ubranie górnicze było całe brudne. Szybko ściągnął z siebie stare łachy i założył nowe. Był teraz ubrany w jasnobrązową koszulę i ciemnobrązowe spodnie. Pasowały jak ulał i czuł się w nich o wiele lepiej niż w łachmanach górniczych. Obok wozu, na trawie leżał także skórzany pas. Avathos ubrał go i już miał wracać na trakt, kiedy dostrzegł błysk stali pod wozem. Schylił się i ujrzał krótki stalowy miecz jednoręczny. Podniósł broń oraz pochwę na miecz, która leżała obok. Mimo, że nie pałał chęcią do walki w zwarciu, był zadowolony, że ma jakąkolwiek broń. Dołączył pochwę do ubranego już skórzanego pasa i schował miecz. Teraz, gdy był już uzbrojony, mógł wyruszać dalej. Wyjął z plecaka kilka pasków suszonego mięsa i ruszył na ścieżkę.
   Nagle usłyszał poszczekiwanie. Rozglądnął się i zacisnął dłoń na rękojeści miecza. Miał obawy, czy nie rzuci się na niego wataha wilków. Ujrzał biały punkt w oddali w trawie, który przybliżał się z każdą sekundą. W końcu rozpoznał sylwetkę małego, białego psa. Biegł w kierunku Avathosa rozradowany. Mężczyzna zdziwił się, wciąż jednak trzymał dłoń na rękojeści miecza gotów zaatakować w samoobronie. Pies podbiegł do Avathosa i zaczął wąchać. Podniósł głowę w stronę lewej ręki mężczyzny, tej ręki, w której trzymał suszone mięso. Pies począł skakać i stawać na dwóch łapach prosząc o jedzenie. Avathos uśmiechnął się. Zwierzę było bardzo wychudzone, ulitował się więc i rzucił psu kawałek mięsa. Tamten pożarł go łapczywie, po czym szczeknął radośnie i począł biegać w około byłego górnika. Avathos, nie chcąc tracić czasu, wrócił na trakt. Dopiero po chwili zauważył, że zwierzę idzie tuż obok jego nogi.
 - Cóż, mam kompana – zaśmiał się Avathos. – Chodź więc ze mną, druhu!
   Ściemniało się, więc Avathos musiał znaleźć jakieś miejsce do przespania nocy. Niedaleko ścieżki stało samotne, wielkie drzewo. Tam skierował swe kroki. Usiadł pod drzewem, obok położył plecak. Przy jego nodze rozłożył się pies. Avathos cieszył się, z jego towarzystwa, choć przecież było to tylko zwierzę. Uśmiechnął się.

***
   Avathos obudził się nagle. Był środek nocy, wokół bardzo mgliście. Usłyszał dziwne charkoty i ryki. Wstał i rozglądnął się dookoła, lecz nie widział zbyt wiele przez mgłę. Pies nagle poderwał się i zawarczał. Avathos spojrzał w stronę, w którą patrzyło zwierzę. Nic nie dostrzegł. Wrzaski i ryki były coraz głośniejsze. Mężczyźnie serce zabiło szybciej. Wyciągnął miecz i głośno przełknął ślinę. Z mgły wyłoniła się muskularna postać. Mierzyła około dwóch metrów wysokości. Ubrana była w czarną zbroję. Avathos stłumił okrzyk przerażenia, gdy dostrzegł czerwoną skórę postaci. Była jednak rzecz, która przestraszyła go o wiele bardziej. Ta dziwna istota nie miała jednej ręki, zamiast niej wczepiony w bark był wielki topór. Krzyknął z przerażenia ile sił w płucach. Pies cicho zaskomlał. W oczach przybysza można było dostrzec nienawiść. Zaśmiał się chrapliwie, gdy usłyszał krzyk przerażenia swojej ofiary. Wtem pies pobiegł do czerwonoskórego mutanta i próbował ugryźć go w nogę, niestety bez skutku. Zamiast tego, mutant chwycił jedną ręką psa, a toporem przeciął go na pół. Rzucił trupem w drzewo tuż obok głowy Avathosa. Kawałek głowy zwierzęcia wylądował u stóp mężczyzny. Mężczyzna, drżąc na całym ciele, spojrzał na swój miecz. Nie miał szans w starciu z tak potężnym przeciwnikiem. Mutant podchodził coraz bliżej gotów zadać śmiertelny cios. Ciągle chrapliwie się śmiejąc zamachnął się swoją ręką-toporem. Gdy już wszystko wydawało się dla Avathosa stracone, nagle w brzuchu potwora rozbłysło światło. Mutant eksplodował rozpryskując się na wszystkie strony, wielka plama zielonej krwi spadła na twarz górnika. Wciąż słychać było echo chrapliwego śmiechu, gdy mężczyzna poczuł, że opada. Wszystko zniknęło. 




   Fylkaer, spokojnie nucąc sobie balladę Żegnaj Meaviel, jechał na koniu w stronę Mosvery. Powoli zapadała noc, a on wciąż nie znalazł mężczyzny o imieniu Avathos, który podróżował do Trejnholu. Fylkaer został tu wysłany w celu sprawdzenia przebiegu podróży górnika. Choć niechętnie, zgodził się na zadanie i rozpoczął poszukiwania. Zgodził się, bo musiał. Nikt o zdrowym rozsądku nie powinien sprzeciwiać się arcymagowi Nerthurowi. Mimo, że ten był już starcem, miał wybuchowy charakter. Szybko wpadał w szał, gdy ktoś sprzeciwiał się jego poleceniom.
   Koń parsknął, jakby chciał coś przekazać swojemu panu.
   Fylkaer wiedział, że Nerthur nie ma wątpliwości co do powodzenia jego misji. Alaena dobrze wykonała swoją robotę, swoim głosem potrafiła przekonać do siebie każdego człowieka. Zresztą, nie powiedziała górnikowi dokładnej prawdy. Otóż Avathos nie został wybrany wiele wieków temu. Przepowiednia mówiła „o tym, który odnajdzie Salę Chwały”, jednak łatwiej było przekonać mężczyznę zmyślając trochę. Skoro Asgverka wykonała swoją robotę jak należy, Fylkaer też nie mógł zawieść. Ich mała rywalizacja nie pozwoliłaby mu na to. Od dziecka, jeszcze podczas szkoleń, stawiali przed sobą zadania, założyli się, że ten, który pierwszy zawiedzie, zamilknie na wieki. Mimo, że od tamtego czasu minęło wiele lat, wciąż uznawali ją za aktualną, ponieważ żadne z nich jeszcze nie zawiodło. Mężczyzna uśmiechnął się przypominając sobie o czasach jego dzieciństwa.
   Zauważył samotne drzewo stojące na polanie niedaleko od tamtego miejsca. Zaniepokoiła go mgła otaczająca tamte miejsce.
 - Nie, przecież to nie możliwe – pomyślał Fylkaer. Asgverczyk zszedł z konia i ruszył w tamtą stronę. Zaczął truchtać i ułożył sobie w głowie ewentualne zaklęcie na wypadek walki. Wybrał Es trek'hor an dunn, które w dosłownym tłumaczeniu z języka magii brzmiało: Niechaj stanie się światło. Usłyszał psie warczenie i poszczekiwanie, chwilę później skowyt. Nagle wszystko zamilkło. Słyszał tylko swój oddech. Jego obawy potwierdziły się, rozległ się donośny, chrapliwy śmiech. Śmiech, którego nie mógł pomylić z niczym innym. Wkrótce Fylkaer dobiegł do drzewa. Zbadał sytuację. Przy drzewie stał skulony mężczyzna, to musiał być ów górnik, był ubrany w to, co Asgverczycy zostawili mu w wozie. Obok człowieka leżały szczątki psa. Był to zapewne ten pies, którego wcześniej było słychać. Odwrócony tyłem do Asgverczyka stał Jik’ther – demon podziemia, nie zwrócił uwagi na czarodzieja, był zajęty swoją ofiarą. Jik’therzy rzadko zapuszczali się na powierzchnię, większość czasu spędzali pod ziemią, w swoich jaskiniach. Pojawienie się tutaj, tak blisko ludzi, jednego z nich było złym omenem. Fylkaer nie miał pojęcia jaka misja czeka Avathosa, lecz wiedział, że musi to mieć jakiś związek z demonami. Nie czekając, zebrał w sobie moc i wykładając ręce przed siebie, rzucił zaklęcie. Efekt jego działań był taki jak sobie wyznaczył. Jik’ther został rozsadzony przez światło. Gdy śmiech potwora ucichł, Fylkaer spostrzegł, że mężczyzna pod drzewem mdleje. Asgverczyk westchnął i podszedł do niego. Spojrzawszy jeszcze raz na zwłoki psa, odmówił modlitwę. Zarzucił górnika na ramię i ruszył w stronę Trejnholu.

2 komentarze:

  1. Drogi narratorze!
    Drugi rozdział jest lepszy od pierwszego. Widać że minęła ci burza pomysłów w głowie, mam nadzieję że nie zastąpi jej susza. Mimo paru niedociągnięć tan rozdział czytało mi się dużo lepiej od poprzedniego. Choć cały czas mam nieodparte wrażenie że wzorujesz się na serii Eragona, to jest to coś innego. Nie poddawaj się w doskonaleniu powieści.
    Zaczytana.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wielkie dzięki za komentarz!
      Miło jest wiedzieć, że ktoś to czyta. Może nie wzoruję się do końca na Eragonie, lecz to m.in. Eragon zachęcił mnie do pisania. Odniosę się również do Twojego pierwszego komentarza. Oczywiście przyjmuję każdą krytykę, w końcu po to powstał ten blog. W przyszłości postaram się rozłożyć początek na kilka rozdziałów, rzeczywiście wszystko dzieję się za szybko, takie też miałem wrażenie już wcześniej. Jeszcze raz dziękuję za komentarz i rady.
      Tumill

      Usuń