Świątynia Drakków, Rok 1 Ery Wojny
Xavier skrzywił się widząc swoje dzieło.
Amulet, który miał zamiar stworzyć, wyglądał jak pozłacany, poskręcany drut.
Mężczyznę od dziecka interesowało tworzenie amuletów, pierścieni i innych
talizmanów. Potrafił godzinami z zafascynowaniem przyglądać się pracy
jubilerów. Na przyglądaniu się zakończyło, gdyż los nigdy nie podarował mu okazji, by uczyć się tej sztuki. Od pewnego czasu próbował sam coś tworzyć, lecz do tego czasu jeszcze nic mu nie wyszło tak, jak powinno.
Na jego małym stanowisku pracy, oprócz
niezbędnych narzędzi i materiałów znajdował się drogocenny rubin. Miał on być
położony w środku amuletu, lecz do tej czynności wiodła długa, męcząca i
irytująca droga.
Klnąc siarczyście wrzucił swoje rzeczy do
worka i przywiązał go sobie do pasa. Wstał z drewnianego krzesła i przewrócił
je kopniakiem. Rozglądnął się. Lia, Terrys i Ferron zdawali się nie zwracać na niego uwagi, zbyt pochłonięci grą w kości.
Znajdowali się w podziemiach świątyni
Drakków. Właściwie była to mała piwniczka, lecz taka nazwa nie przystoi
elementowi tak ważnej i historycznej budowli jaką niewątpliwie była świątynia.
Wraz ze swoimi kompanami, Xavier przybył do świątyni traktując ją bardziej jako
przystanek ich długiej tułaczki, niż jako dom modlitwy. O świątynie dbał zakon
przemiłych mnichów lub też zbyt miłych, jak uważał Xavier, którzy zamieszkiwali
drewniane chatki nieopodal budynku. Nosili oni habity o jednolitym
ciemnobrązowym kolorze nie posiadające zbędnych wzorów i ozdób. Mnisi, jak i
większość ludzi zamieszkujących Calambrię, wierzyli w trzech bogów: Meka Drakka
– pana fortuny i szczęścia, oraz Fyla Drakka – wielkiego sędziego, który
decydował o pośmiertnym losie ludzkich dusz. Wierzono, że wszelkie
nieszczęścia, jakie spadają na ludzi, powodowane są przez ich złego brata Herna
Drakka. Xavier, mimo że teoretycznie podawał się za człowieka wierzącego,
uważał tę wiarę za prymitywną i nie praktykował jej.
Xavier był wysokim, silnie zbudowanym łysym
mężczyzną. Należał do Zgromadzenia Czarodziejów, swego rodzaju Rady
zrzeszającej najlepszych i najbardziej doświadczonych magów. Nie okazywał tego
jednak w żaden sposób. Nosił cywilne ubranie, nie lubił się wyróżniać i być w
centrum uwagi. Miał zielone oczy i krzaczaste, ciemne brwi. Nosił kozią bródkę,
krótko przystrzyżoną, lecz mimo tego dobrze widoczną.
Lia była niską, długowłosą blondynką o
niebieskich oczach i ładnej twarzy. Potrafiła znakomicie skradać się, kraść,
wspinać się, biegać, skakać i bogowie wiedzieli, co jeszcze. Pochodziła z małej
wioski Erval położonej na południu kraju. Była bardzo energiczna, wszędzie było
jej pełno, swoim zachowaniem często wzbudzała zażenowanie lub nawet politowanie
u pozostałych członków grupy.
Terrys był starzejącym się już byłym
rycerzem. Kiedy na jego głowie pojawiły się pierwsze siwe włosy, uznał to za
znak, aby przejść na zasłużoną emeryturę. Wydarzenie to miało miejsce trzy lata
wcześniej. Terrys miał szkaradną bliznę przechodzącą przez twarz od czoła aż po
usta. Siwe włosy opadały mu na ramiona. Nie rozstawał się ze swoim mieczem i
tarczą. Nie nosił zbroi, uważał to za niestosowne. Twierdził, że zbroje powinni
nosić rycerze, a nie zgrzybiali starcy. Wielokrotnie oferowano mu zajęcie
miejsca w Królewskiej Radzie, lecz wolał przyłączyć się do kompanii Xaviera.
Był duszą towarzystwa. Doskonale potrafił rozładować napięcie, rozśmieszyć.
Ferron, jeszcze niższy niż Lia, był młodym
czarnowłosym mężczyzną. Miał cienkie brwi i czarne oczy. Nie potrafił dobrze
walczyć, nie umiał nawet podnieść cięższego miecza. W razie nagłych wypadków
wyposażony był tylko w sztylet. Jego rolą w kompanii nie była jednak walka.
Posiadał swoich szpiegów, przez co wiedział niemal wszystko, czego chciał się
dowiedzieć. Oprócz tego, był mistrzem w przekonywaniu ludzi i prowadzeniu
dyskusji.
Piwniczka, którą mnisi przydzielili im na
tymczasową kwaterę, była małym pomieszczeniem. W jej rogu znajdowały się stare,
spróchniałe i niemiłosiernie skrzypiące drzwi. Większość pomieszczenia nie była
niczym wypełniona. Przy jednej ze ścian stały równolegle do siebie położone
łóżka. Były to zwykłe deski pokryte kawałkami skóry, niewygodne i zbyt małe,
lecz i tak lepiej było spać na nich, niż na kamiennej podłodze. Oprócz łóżek, w
pokoju znajdował się drewniany stół i krzesło, które teraz leżało w kącie,
wywrócone przez Xaviera. Piwniczkę rozświetlały liczne świece i pochodnie, prze
co było tam dość jasno. W pomieszczenie było niesamowicie duszno, więc drzwi
pozostawały stale otwarte w celu zachowania dopływu powietrza z zewnątrz.
Lia krzyknęła głośno i wyciągnęła ręce do
góry.
–
Wygrałam, cieniasy!
– Masz szczęście i tyle – rzekł Terrys ze
skwaszoną miną. – Zobaczymy, co powiesz następnym razem.
–
Oszust – mruknął Ferron kręcąc głową.
– Jak to oszukuję? Jestem po prostu
najlepsza. – Lia piała z zachwytu. Po chwili zwróciła się do Xaviera, który
przyglądał się tej scenie z niemałym rozbawieniem. – Jak ci idzie tworzenie
tego naszyjnika?
–
Amuletu – poprawił ją czarodziej. – Nawet nie pytaj.
– Aż
tak źle? – dopytywała się Lia.
–
Miejmy nadzieję, że zdążysz w tym stuleciu – wtrącił Ferron. Terrys, słysząc
jego słowa, wybuchnął donośnym śmiechem.
Xavier żachnął się.
– Może
lepiej wyjdźmy na zewnątrz. Ta duchota źle wam działa na mózgi.
Pozostali skinęli głowami z aprobatą wciąż
uśmiechając się. Po wyjściu po schodach znaleźli się w głównej sali świątyni.
Była ogromna i niesamowicie wystrojona. Na środku położony był czerwony,
ozdobiony również złotym kolorem dywan ciągnący się od wielkich, mosiężnych
drzwi do pięknego, zdobionego ołtarza. Po jego prawej i lewej stronie
umieszczone były miejsca dla wiernych, którzy modlili się tu w każdy piąty
dzień miesiąca. W sali widoczne były liczne marmurowe kolumny. Do każdej z nich
przymocowane były złote głowy lwów. Całość otaczała biała ściana, którą
zapełniały liczne okna i witraże przedstawiające sceny ze świętej księgi.
Również drewniany sufit świątyni urozmaicony był szybami. Świątynia była
niewiarygodnie piękna. Każdy, kto do niej przybywał zachwycał się jej wspaniałością.
Jednak żadna z tych rzeczy nie przyciągnęła w tamtej chwili uwagi Xaviera. Mag
przetarł oczy ze zdumienia. Przed nim, odwrócony teraz do niego tyłem, zwrócony
w stronę ołtarza, klęczał Lorrin – król Calambrii. Towarzyszyła mu grupa
czterech zbrojnych i czterech czarodziejów. Oni również byli zaskoczenia
widokiem Xaviera i jego przyjaciół, nie okazywali tego jednak nie chcąc
przerywać modlitwy króla. Xavier zastanawiał się właśnie, skąd wziął się w
świątyni król, gdy zorientował się, że stoi jak kołek wpatrzony we władcę.
Stanął więc na środku czerwonego dywanu i cierpliwie czekał aż Lorrin zakończy
swoje modły. Usiłował przypomnieć sobie jej słowa, lecz lata przerwy kompletnie
wymazały mu je z pamięci. Wtedy go olśniło. Król, co kilka miesięcy, miał
obowiązek modlitwy za kraj i jego ludność. To musiał być ten dzień. Zbieg
okoliczności sprawił, że znajdowali się w tym samym miejscu, w tym samym
czasie.
Wkrótce król wstał i odwrócił się. Był w
sile wieku. Miał ponad sześć stóp wysokości, był dobrze zbudowany. Posiadał
długie, zaczesane do tyłu, prawie złote włosy. Spod krzaczastych brwi
spoglądała na Xaviera para zielonych oczu. Twarz Lorrina porastał gęsty zarost.
Ubrany był w ciężką, złotą zbroję, z tyłu zaś miał czerwony płaszcz, a na
głowie złotą koronę wysadzaną rubinami i szmaragdami. Przez plecy przewieszony
miał ciężki, wielki miecz dwuręczny. Zawsze gdy gdzieś wychodził, ubierał
zbroję. Tylko w komnatach swojego zamku czuł się naprawdę bezpiecznie. Na widok
Xaviera twarz Lorrina rozjaśnił szeroki i bez wątpienia szczery uśmiech.
–
Xavier, stary draniu! Kopę lat! – zagrzmiał.
Czarodziej przyklęknął.
–
Wasza Miłość – powiedział donośnie. – Dokładnie pięć, jeśli chodzi o ścisłość.
Król machnął niedbale ręką.
–
Daruj sobie te formalności. Wstawaj! Wasza Miłość, Wasza Królewska Mość, Wasza
Wysokość! Ile możecie jeszcze wymyślić tych tytułów? Można dostać sraczki od
ciągłego wysłuchiwania tych bzdetów.
Xavier był bardzo zdziwiony. Król w
obecności swojej świty zachowywał się w taki sposób. Kto by pomyślał. Król
ciągnął dalej:
–
Pamiętam cię dobrze. Uratowałeś mi tyłek!
Xavier pamiętał wszystko doskonale. Pięć lat
temu, wracając do domu z dalekiej podróży na północ, natknął się w lesie na
dziwne zdarzenie. Ubrany w drogą zbroję mężczyzna siedział zdyszany pod
drzewem. Z jego boku płynęła krew. Przed nim stał rozwścieczony dzik. Xavier
uratował życie, jak się później okazało, króla, zabijając bestię. Obsypywany
wówczas złotem i nagrodami, nie przyjął żadnych wynagrodzeń za swój czyn
twierdząc, że ocalenie króla było dla niego zaszczytem. Lorrin mimo wszystko
nakazał minstrelom śpiewać pieśni o Xavierze. Tych nie trzeba było długo
zachęcać. Wkrótce wieść o czarodzieju rozeszła się po całej Calambrii. Bardowie
śpiewali ballady o mężnym bohaterze, wybawcy monarchy, ballady o treści często
przesadzonej i nieprawdziwej. Wielu nie mogło uwierzyć, że król podróżował bez
eskorty. Ten wytłumaczył całe zajście. Okazało się, że została ona daleka z
tyłu, gdy ten nagle wypalił do przodu wprost w głęboki, ciemny las. Monarcha
był znany z takiego zachowania. Był porywczy, na wiele rzeczy przymykał oko,
korzystał z życia biorąc udział w polowaniach, rejsach czy nawet wyprawach
kupców wędrujących z jednego krańca królestwa na drugi. Dzięki temu sprowadził
na świat kilka bękartów, a wiele karczm doprowadził do ruiny. Z tego nie był
zbyt dumny. Król, gdy był pijany, potrafił czynić niestworzone rzeczy.
Wszystkie te wydarzenia miały miejsce jeszcze przed zebraniem przez Xaviera swojej
kompanii.
Xavier podszedł do Lorrina i uścisnął jego
dłoń, z uśmiechem. Lia i Ferron spoglądnęli po sobie nie wiedząc co mają zrobić.
Terrys stał wpatrzony w króla i czarodzieja oddawszy wcześniej pokłon władcy.
Uklęknęli więc i oni starając się naśladować rycerza.
Wtedy wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. Czarodzieje świty króla padli martwi na
podłogę ze sztyletami w głowach, z których wypłynęły strugi krwi. Za zbrojnymi
pojawiły się ubrane w głęboką czerń postacie, które poderżnęły gardła
wojownikom. Jedna z nich rzuciła nożem w głowę króla. Xavier zareagował szybko.
Wymamrotał zaklęcie i powstrzymał broń kierując ją z powrotem w napastnika.
Zabójca padł na ziemie nieżywy. Pozostali asasyni zdołali uciec. Terrys, Lia i
Ferron próbowali ich zatrzymać, lecz nawet nie zauważyli uciekinierów. Szybkość
ludzi w czarnych strojach była porażająca.
Król, wcześniej upadłszy, podniósł się i
usiadł na podłodze. Kaszlnął.
– Znów uratowałeś mi życie – wychrypiał.
Xavier, naśladując wcześniejsze zachowanie monarchy, zbył go machnięciem
ręki i podszedł do ciała zabójcy.
Z
martwego nie wyciągnę informacji, pomyślał z goryczą.
Czarnym ubraniem nieosłonięte były jedynie
oczy napastnika, teraz już zamknięte. Mag nie dostrzegł żadnych znaków, które
mogłyby wskazać tożsamość martwego.
– To
miała być szybka robota – szepnął czarodziej. – Nie spodziewali się oporu i
walki, sądzili, że nie będzie tu nikogo oprócz ciebie, królu i twojej eskorty.
Dlatego właśnie uciekali jakby gonił ich sam Hern Drakk. Miało pójść gładko,
wszystko było zaplanowane. Ktoś podał im dokładne informacje o twojej eskorcie
i miejscu aktualnego pobytu. Masz na dworze szpiega, królu. Im szybciej
dociekniemy, kto nim jest, tym lepiej.
Xavier, oparty łokciami o stół, splótł
dłonie i położył na nich głowę. Przyglądał się bacznie wszystkim zgromadzonym w
sali. Oprócz niego, w Sali Obrad znajdowało się kilku miejscowych Lordów i
rycerzy, którzy na co dzień uczestniczyli w obradach. Brakowało już tylko dwóch
osób – króla Lorrina i Othelo’a Divanciego, maga, który został wybrany przez
Zgromadzenie Czarodziejów na przybocznego czarodzieja króla.
Osobiście Xavier nienawidził Othelo’a,
głownie ze względu na jego zachowanie z czasów, gdy jeszcze obaj byli uczniami.
Nie wiedział jakim człowiekiem Divanci jest teraz, gdyż nie widział go już
przez długi czas. Był jednak prawie pewny, że ten wiele się nie zmienił
Oprócz stałego składu Królewskiej Rady, na
tych obradach obecny był również Xavier, w charakterze świadka wydarzeń ze
świątyni.
Sir Kevyn przyglądał się uważnie Xavierowi
spod swoich krzaczastych, rudych brwi. Praktycznie nie spuszczał z niego
wzroku.
Lordowie Axbert i Elver szeptali między sobą
nerwowo, co jakiś czas wskazując palcami postać Xaviera. Mag rozumiał ich w
zupełności. Jemu też ta cała sprawa z próbą zamachu z Xavierem w jednej z
głównych ról wydawałaby się podejrzana.
Sir Marron nerwowo ruszał dłońmi układając z
palców różne kształty. Z jego twarzy nie dało się wyczytać nic poza
nerwowością.
Jedynie Lord Esteban wydawał się być
spokojny i wyluzowany. Pogwizdywał i nucił swojskie melodie przerywając tylko
po to, aby odetchnąć i uśmiechnąć się szeroko.
Znajdowali się w niewielkiej sali, której
znaczną część zajmował marmurowy stół i stojące wokół niego krzesła. Ściany
miały jednolity szary kolor, a całość była rozświetlona kilkoma świecami. W
trakcie dnia pokój rozświetlało również światło dochodzące z wysoko położonego,
jedynego okna. Pomieszczenie miało kształt sześcianu. Z każdej strony świata,
drogę do sali otwierały masywne, podwójne drzwi, które podczas obrad
pozostawały zamknięte. Kolorystyka tego miejsca dawała mu ponury wyraz. Król
miał dziwne pomysły, jeśli chodziło o ozdoby i dekoracje. W jego rezydencji można
było napotkać zarówno bogato urządzone pomieszczenia, takie jak Sala Tronowa
oraz ubogie i tajemnicze, takie jak chociażby Sala Obrad.
– Gdzie oni są? – zapytał sir Kevyn. –
Powinni tu być już dawno temu.
– A gdzie tobie się tak spieszy, co? – odezwał
się Lord Esteban. – Poczekamy, pogwiżdżemy. – Wyszczerzył zęby w szerokim
uśmiechu. – Na pewno mają wiele spraw na głowie.
Sir Kevyn chrząknął i znów począł obserwować
Xaviera.
Chwilę później północne drzwi otworzyły i
stanęła w nich wysoka postać. Był to Othelo. Jego głowę porastały długie,
tłuste czarne włosy. Twarz była idealnie wygolona. Miał cienkie brwi i piwne
oczy. Ubrany był w fioletowe szaty ozdobione kolorem złotym oraz czerwonym.
Zajął miejsce na jednym z wolnych krzeseł.
– Witajcie, radni! – rzekł, po czym spojrzał
na Xaviera. – Xavier Redmoore, jakże miło cię widzieć!
– Ciebie również. – Xavier starał się
zachować pozory i przemawiać do Divanciego bez pogardy w głosie. – Gdzie jest
król?
– Niestety nie mógł przybyć.
– To znaczy? – wtrącił się Lord Axbert.
– Nie jest to w tej chwili istotne –
powiedział Othelo spokojnym tonem.
– Mów! – warknął Redmoore zniecierpliwiony.
– Czekamy tu jak idioci, aż łaskawie ty i Jego Miłość się tu ruszycie.
Othelo otworzył szerzej oczy.
– Xavierze, spokojnie. Nie ma potrzeby się
denerwować. – Divanci stuknął palcami w stół. – Król leży chory w łóżku.
Prawdopodobnie jakieś drobne zatrucie. – Zamyślił się. – Cholera, mówiłem mu,
żebye nie jadł dziczyzny od tego podejrzanego handlarza.
– Król to silny chłop. Wyzdrowieje – odezwał
się Esteban
– Tak, tak. Z pewnością. W takim przypadku będę go musiał dzisiaj
zastąpić – orzekł Divanci z uśmiechem.
W Xaviera wstąpił cień niepokoju. Rezultat
obrad mógł być naprawdę różny, kiedy ten człowiek miał w nich ostateczny głos.
Zastanawiał się również, co mogło stać się Lorrinowi. Nie wierzył w żadne słowo
Othelo’a.
Za oknem słychać było radosne ćwierkanie
ptaków. Dzień był słoneczny, upalny, niebo bezchmurne.
– Zacznijmy więc, nie traćmy więcej czasu,
panowie – oznajmił wesołym i uroczystym tonem Othelo. Po chwili spoważniał. –
Sprawa nie byle jaka. Próbowali zamordować nam króla. Musimy dociec kto,
dlaczego i z jakich pobudek chciał to zrobić. – Divani spojrzał na Lorda
Axberta. – Co wiemy?
W sali zapanowała grobowa cisza przerywana
tylko przez latającą obok okna muchę. Axbert chrząknął.
– Świątynia… – zaczął.
– Tak! – krzyknął Othelo tak głośno, że aż
Xavier się wzdrygnął. – Świątynia. Król nie był zbyt rozmowny, więc może Xavier
byłby zdolny opowiedzieć nam, co zaszło w świątyni. – Othelo zamrugał kilka
razy.
Xavier wciągnął powietrze.
– Ze szczegółami – dodał królewski mag.
– Niech będzie. – Xavier podrapał się po
ręce. – Razem z moją kompanią byliśmy…
– Jeszcze jedna ważna rzecz! – zawołał
Divanci unosząc ręce. Xavier przewrócił oczyma. – Wybacz, że ci tak przerywam,
Redmoore. – Othelo uśmiechnął się raz jeszcze. – Najpierw jednak opowiedz nam o
swojej kompanii.
– Czy to naprawdę ważne?
– Najwyraźniej.
Xavier
zacisnął pięści.
– Trzy lata temu na północy, na górskich
pustkowiach szlifowałem swoje umiejętności magiczne. Wybrałem tamto miejsce,
gdyż testowałem zaklęcia destrukcyjne, często z użyciem ognia. Nie chciałem
narażać ludzkich osad na podpalenie. Pewnego dnia spotkałem Lię obozującą w
małej jaskini nieopodal. Opowiedziała mi o zleceniu na niedźwiedzia, który
zamieszkiwał pobliską jamę. Zgodziłem się jej pomóc, ponieważ chciałem
przetestować zaklęcia na żywej istocie. Po skończonym zadaniu i otrzymaniu
odpowiedniej zapłaty wpadłem na pomysł wspólnego podróżowania po kraju i
wykonywania podobnych zleceń. Tak zaczęła istnieć moja kompania składająca się
wtedy z dwóch osób. – Redmoore umiejscowił się wygodniej na krześle i ciągnął
dalej: – Podczas jednej z naszych misji w Weglis zostaliśmy zaatakowani przez
grupkę bandytów. Zaskoczyli nas, nie mogliśmy nic zrobić. Uratował nas wtedy
zwolniony już ze służby rycerskiej sir Terrys. Po namowie zgodził się do nas
przyłączyć. Z biegiem czasu poszerzaliśmy horyzonty naszej pracy. Zaczęliśmy zajmować
się przepędzaniem zjaw, upiorów i duchów, dostawaliśmy nawet zlecenia zabijania
Jik’therów, którzy wtargnęli do ludzkich kopalń. – Xavier spojrzał po
zebranych, którzy równieżsię mu przyglądali, jedni z zainteresowaniem, drudzy
wręcz przeciwnie. – No, jest jeszcze Ferron, syn zmarłego już Lorda Heatha.
Dołączył do nas dwa lata temu mając za sobą piętnaście wiosen. Zajmuje się
głównie dobieraniem jak najlepszych i najlepiej płatnych zleceń, przekonuje
zleceniodawców do większych wynagrodzeń. Mistrz negocjacji. Przydaje się
również, kiedy musimy się dowiedzieć czegoś o zadaniu od ludzi… – Xavier
podrapał się bo brodzie szukając odpowiedniego słowa. – …małomównych. – Klasnął
w dłonie. – No, opowiedziałem wam całą historię mojej kompanii.
Xavier umilkł. Ćwierkanie ptaków było
jeszcze głośniejsze i piękniejsze.
– Dobrze – szepnął Divanci. – Teraz powiedz
nam, co zaszło w świątyni?
Redmoore sięgnął po kielich wina ustawiony
przed nim na stole i wypił kilka łyków. Otarł rękawem usta.
– Jak
mówiłem, byliśmy w świątyni Drakków. Mnisi udostępnili nam piwniczkę, abyśmy
mogli spędzić tam kilka dni. Później mieliśmy ruszać w głąb lasu, aby wykonać
jedno ze zleceń. Okoliczności nam na to jednak nie pozwoliły. Gdy wyszliśmy z
piwniczki, aby zaczerpnąć świeżego powietrza ujrzałem modlącego się przy
ołtarzu króla. Wymieniliśmy parę zdań. Ni stąd, ni zowąd pojawili się ubrani na
czarno zamachowcy. Wydaję mi się, że stłukli okna dachowe i wpadli do środka.
Zabili w mgnieniu oka wszystkich ludzi świty króla. Uratowałem Jego Miłość
przed niechybną śmiercią powstrzymując atak jednego z zabójców. Chwilę później
już ich nie było.
– To wszystko? – dopytywał się Othelo.
Xavier pokiwał głową.
– Dobrze. Kto ma jakieś pomysły? – zawołał
Divanci. – Kto za tym stoi? Dlaczego to zrobił?
Znów zapadła cisza.
– Być może jakiś bunt? – zasugerował
niepewnie Lord Elver.
– Też nad tym myślałem – zgodził się Lord
Esteban.
– Jeżeli to bunt, to nie mogła to być jakaś
tam mała wzburzona grupa – odezwał się sir Marron. – Ci zabójcy byli
wytrenowani. Ktoś musiał im wiele zapłacić.
– A to oznacza, że jest to ktoś mający duże
fundusze – wtrącił sir Kevyn.
– Co ty nie powiesz? – prychnął Lord
Esteban.
Sir Kevyn popatrzył gniewnie na Estebana.
– Możliwe, że miał wielu zwolenników –
powiedział Xavier. – Podczas moich podróży zdołałem usłyszeć to i owo, co
mieszczanie i chłopi myślą o ludziach sprawujących obecnie władzę.
Kevyn zmarszczył brwi.
– Bez urazy, panowie – dodał szybko
czarodziej.
Kto to mógł być, hę? – zastanawiał się
Esteban.
– Dobrze, dobrze. Weźmiemy to pod uwagę – rzekł
Othelo. – Ja jednak mam inne domysły. – Divanci uśmiechnął się szeroko.
Wszyscy zebrani odwrócili głowy w jego
kierunku.
– Osobą, która zleciła zamach na króla jest…
– Othelo poprawił włosy. – …Xavier Redmoore.
Xavier wybałuszył oczy ze zdziwienia. W sali
wybuchł gwar. Zgromadzeni przekrzykiwali się wzajemnie. Rozległy się głosy
oburzenia, ale też poparcia słow królewskiego maga. Puchar z winem sir Marrona
przewrócił się i zalał kawałek stołu i podłogi. Ptaki przestały ćwierkać lub po
prostu krzyki je zagłuszyły. Światło nie wpadało prze okno, okolica stała się
zachmurzona. Xavier z niedowierzaniem wpatrywał się w blat stołu.
– Cisza! – skrzeknął Othelo Divanci.
Wszyscy zamilkli.
– Dziękuję. – Mag uśmiechnął się
obrzydliwie. – Tylko posłuchajcie. Cóż za zbieg okoliczności, że Xavier spotkał
i zagadał króla, aby zabójcy mieli pole do popisu, prawda? Odpowiadając na wasze
pytania. Kto miałby tyle pieniędzy na wynajęcie zabójców? Xavier zarabia
ogromne sumy na tych swoich śmiesznych zleceniach. Kto ma wielu zwolenników?
Pieśni i ballady o mężnym Xavierze śpiewa się po całym kraju. – Othelo
roześmiał się. – Tak więc, straże!
Południowe drzwi otworzyły się i do sali
wbiegło dwóch odzianych w stalowe zbroje mężczyzn. Redmoore spróbował posłużyć
się w tym momencie miagią, lecz na nic się to nei zdało. Strażnicy chwycili
Xaviera za ramiona i wyrwali go z krzesła.
– Zgłaszam przeciw! – ryknął Lord Esteban i
poderwał się z krzesła.
Othelo powstał.
– Szczerze? – Splunął. – Tyle mnie obchodzi
twój sprzeciw.
– Głupcze! – wydarł się Xavier. – Królestwo
jest w niebezpieczeństwie, a ty idziesz po najniższej linii oporu. – Szarpnął
się, lecz nic to nie dało. – Niech cię Hern Drakk zeżre!
Divanci parsknął śmiechem. Gdy już się
opanował, wykrzyknął:
– Ja, Othelo Divanci, Królewski Mag, Głowny
Doradca Jego Miłości, w imieniu króla skazuję cię na śmierć, Xavierze Redmoore,
za zdradę państwa i próbę zamachu na jego władcę.
Xavier myślał, że lada moment wybuchnie ze
złości.
– Wtrącić go do lochów – szepnął Divanci.
Ostatnią rzeczą, jaką Xavier pamiętał z
tamtego dnia było uderzenia, które otrzymał w głowę stalową rękawicą.
Ból głowy zelżał. Mimo że wciąż bolało,
głowa już nie zdawała się tak pulsować.
Xavier wylądował w lochach. Cela była
niewielka, wyłożona omszałym kamieniem. Krata, która była jedynym wyjściem,
mocno już zardzewiała, mimo to żadną siłą nie dało się przez nią przedostać.
Chyba że miałoby się klucz. Smród w lochach był nie do zniesienia. W powietrzu
unosił się zapach moczu, zgniłego mięsa i potu. Mag wymamrotał słowa zaklęcia i
spróbował przebić nim kratę. Nie podziałało. Skupił się więc na kamiennej
ścianie. Również nic to nie dało. Potwierdziło to jego przypuszczenia. Zarówno
Sala Obrad, jak i lochy były chronione przed niepożądanym użyciem magii. W
takich miejscach rozpościerała się niewidoczna bariera, która zapobiegała
rzucaniu czarów.
Był wściekły, wściekły na siebie, że dał się
tak podejść, wściekły na króla, że ten nie zjawił się na obradach. Z pewnością
jego decyzja byłaby inna. Jednak najbardziej w tym momencie nienawidził
Othelo’a Divanciego. Zacisnął pięści. Począł okładać nimi z całej siły kamienną
ścianę. Skóra na dłoniach zdarła się, na podłogę kapała krew, z czasem
utworzyła się mała kałuża. Nie czuł bólu, czuł frustrację. Krzyknął ile sił w
płucach i zrezygnowany upadł na kolana. Przesunął się pod ścianę i usiadł.
Nie miał pojęcia ile czasu mu zostało i jak
długo był nieprzytomny. Czuł jednak, że na dniach zostanie pozbawiony głowy lub
powieszony.
Rozległ się wielki huk i dźwięk opadających
na ziemię kamieni. Xavier odskoczył od ściany jak poparzony.
– Co jest? – szepnął.
Ziemia się zatrzęsła. Słychać było głośne
wrzaski.
– Co tu się dzieje?
Dało się słyszeć kolejne huki. Były coraz
głośniejsze. Nagle sufit celi zapadł się, a do środka wpadł wielki głaz w
kształcie kuli, który wylądował tuż obok nogi Xaviera.
Katapulty?
Nie zastanawiając się długo, wskoczył na
kratę i odbił się od niej próbując doskoczyć do dziury w suficie. Udało się.
Wisząc na rękach odetchnął głęboko i wspiął się na gorę.
Znajdował się na ulicy między karczmą a
kilkoma domostwami. To, co ujrzał wywołało w nim szok. Bruk, z którego była
zrobiona droga, sponiewierany został kulami z katapult. W kilku miejscach kule
wbiły się do niego mocniej tworząc głębsze dziury. Miał szczęście, że ktoś
trafił akurat w to miejsce, pod którym była cela Xaviera.
Domy płonęły, dach oberży był podziurawiony.
Nigdzie nie było ani żywej duszy. Redmoore czuł się jak w opuszczonej osadzie,
a przecież był w stolicy. Kolejne dwie kule opadły nieopodal. Xavier zdążył
zauważyć, że nadchodzą z zachodu, ruszył więc w tamtą stronę. Po drodze mijał
kolejne budynki, niektóre płonęły, inne miały więcej szczęścia. Potknął się i
upadł przeklinając. Spojrzał za siebie i wybałuszył oczy. Przyczyną jego upadku
był leżący na ziemi trup. Z wyrazem bólu na twarzy, leżał w takiej pozycji,
jakby się czołgał. Trup nie miał nóg. Były równo odcięte w udach.
Prawdopodobnie mężczyzna się wykrwawił. Xavier zmówił modlitwę o zmarłego i
pchnięty ciekawością ruszył śladem krwi. Skręcił w boczną uliczkę pomiędzy
domami. Tam ujrzał kolejny głaz. Na nim ślad się skończył Spojrzał w dół i
ujrzał dwie kończyny dolne przygniecione przez kulę.
Bogowie,
pomyślał. Kula przygniotła biedakowi
nogi. Prawdopodobnie ktoś mu je odciął, aby ten mógł się spod niej wydostać.
Pokręcił głową i zawrócił z powrotem w
stronę zachodniego muru. Przez całą drogę nie było słychać nic oprócz płonącego
drewna. Dotarłszy do muru, skierował się na schody i szybkim krokiem,
przeskakując po dwa stopnie, wszedł na górę.
Chyba
sobie żartujecie, pomyślał, gdy ujrzał to, co było po drugiej stronie
fortyfikacji.
Około trzydzieści metrów od muru ustawione w
szeregu były katapulty. W tym momencie nikt ich nie obsługiwał. Obok nich
rozłożone zostały liczne namioty. Między nimi panoszyła się grupka ludzi.
Xavier usłyszał krzyki po prawej stronie. Prawie sześciuset piechurów kroczyło
w stronę bramy miasta. Pośrodku ich szyku przemieszczał się taran.
Długo
tu nie zabawię, czas uciekać.
Spojrzał jeszcze w lewo. Na murze oparto
kilka drabin, na które wspinały się kolejne dziesiątki wojowników. Xavier
skoncentrował energię i wyciągnął rękę w stronę drabin. Z ręki wydobył się
podmuch, który przewrócił drabiny i znajdujących się na niej ludzi.
Tylko
tyle mogę zrobić.
Zadowolony, że znów może używać magii, użył
zaklęcia chroniącego, po czym zeskoczył z muru z powrotem do miasta. Miał
niedokończone sprawy w twierdzy, zresztą chciał się dowiedzieć co właściwie się
dzieje, popędził więc w jej stronę.
Co to
za oblężenie, w którym nie ma obrońców?
Twierdza usytuowana była w centrum miasta.
Zbudowana na wzniesieniu, otoczona była fosą. Jedynym wejściem do twierdzy był
most łączący jej bramy z główną drogą. Xavier uśmiechnął się. No, prawie
jedynym Jakiś czas wcześniej Ferron pokazał czarodziejowi tajne wejście do siedziby
króla.
Redmoore wbiegł pod most i poszukał ręką w
jego konstrukcji wystającego kamienia. Pociągnął za niego mocno. W jednym z
filarów mostu utworzyła się dziura. Xavier przecisnął się do środka i zszedł po
drabinie prowadzącej w dół. Po chwili usłyszał dźwięk zamykania się wejścia.
Stary mechanizm wciąż działał prawidłowo. Gdy czarodziej był już blisko dna,
zeskoczył z drabiny i podążył w stronę wyjścia oznaczonego pochodniami. Tym
razem napotkał na swej drodze spiralne schody. Doszedłszy do drzwi na górze, w
ostatniej chwili cofnął rękę, którą miał zamiar je otworzyć.
Przecież
jestem zbiegłym więźniem.
Miał nadzieję, że środek twierdzy nie jest
zabezpieczony przed magią. Poczekał jeszcze kilka chwil i rzucił na siebie
zaklęcie niewidzialności. Musiał działać szybko, gdyż marnowało one ogromne
pokłady energii. Czekanie zbyt długo mogłoby dać niepożądany efekt. Jeśli nie
przerwałoby się zaklęcia w porę, magia zaczęłaby czerpać z energii życiowej
czarodzieja, co oznaczało śmierć.
Xavier otworzył dyskretnie drzwi i wyszedł.
Znalazł się w jednym z korytarzy twierdzy. Na nieszczęście obok stał strażnik.
– Co, do cholery? – zdziwił się stróż, po
czym podszedł do drzwi i je zamknął. Wzruszył ramionami i wrócił na swoje
miejsce.
Było
blisko.
Nie znał tej części twierdzy, miał jednak
nadzieję, że znajdzie w którymś z pokojów coś, co mu pomoże. Począł otwierać po
kolei drzwi znajdujące się w korytarzu. Robił to w szybkim tempie pamiętając o
czasie. Niektóre z nich były zamknięte, za innymi znajdowały się puste
pomieszczenia, a w jeszcze innych pokojach stacjonowali ludzie, którzy nie byli
w stanie mu pomóc w żaden sposób.
Zaczął ciężej oddychać, po chwili również
serce wykonywało uderzenia coraz szybciej.
Już czas.
Ruszył trochę szybciej w stronę podwójnych
drzwi umiejscowionych na końcu korytarza. Nie miał innego wyjścia, może tam coś
znajdzie. Dzieliło go już od drzwi kilkanaście kroków. Poczuł ciepło na
policzkach i czole, zaczął dygotać. Coś chwyciło go w gardle. Dusił się. Rozpaczliwie
wyciągnął ręce do przodu i namacał klamkę. Wślizgnął się do środka i zamknął
drzwi. Z ulgą zdjął zaklęcie. Upadł na ziemię i oddychał głęboko wpatrzony w
podłogę. Po kilku minutach doszedł do siebie i spróbował wstać. Zatoczył się i
omal nie upadł. Z niemałym zdziwieniem stwierdził, że znalazł się w Sali Obrad.
Jeszcze bardziej zaskoczył go widok mnicha rozłożonego wygodnie na krześle.
Przed mnichem stało dziesięć wielkich butelek wina. Niektóre z nich były
opróżnione. Mężczyzna trzymał w ręce jedenastą butelkę.
– Można powiedzieć, że upił się do
nieprzytomności – mruknął Xavier z uśmiechem.
Redmoore przyjrzał się dokładnie ubraniu
mężczyzny i za pomocą magii, sklonował je. Gdy ubrał się już w nowe szaty,
wyciągnął wino z ręki mnicha i upił kilka łyków. Omal się nie zakrztusił z
przestrachu, kiedy sługa świątynny zaczął chrapać. Skierował się do północnych
drzwi, które jeśli dobrze pamiętał, otwierały drogę do bramy twierdzy.
Wychodząc z sali założył na głowę kaptur.
Znalazł się w kolejnym korytarzu. Tworzyły
taką sieć labiryntów, że ciężko było się nie pogubić, chyba że to Xavier miał
tak słabą orientację w terenie. Nie mając lepszego pomysłu ruszył na koniec
korytarza, który po chwili zakręcał w prawo.
– Stój! – odezwał się strażnik, który nagle
wyszedł zza zakrętu. – Ktoś ty?
– Jestem mnichem, sługą wielkich Drakków –
skłamał Xavier.
– Co tu robisz? – Strażnik uniósł brew.
– Przebywałem w twierdzy, gdy to wszystko
się zaczęło. Straszna sprawa. – Xavier pokręcił głową.
– Masz rację, już tylko chwile dzielą nas od
ataku tych parszywych rebeliantów – przyznał stróż. A więc rebelia. – Pewnie już przekroczyli mury miasta. Ach,
właśnie. – Strażnik podniósł palec. – Idę do bramy twierdzy, wszyscy zdolni do
walki już tam powinni być. Bywaj.
– Bywaj. Niech cię Mek Drakk prowadzi. –
Redmoore wykonał pokraczny znak błogosławieństwa i poszedł dalej.
Aktorstwo
– zaliczone.
Pod ścianą po prawej stronie stała jakaś
kobieta. W miarę, gdy Xavier się do niej zbliżał, zaczął ją rozpoznawać.
Lia,
dzięki Bogom.
Xavier podszedł do niej i stanął obok.
Kobieta odetchnęła i przewróciła oczyma.
– Czego chcesz, kapłanie? – warknęła. –
Jestem zajęta.
– Widzę, że humor dopisuje. – Xavier
uśmiechnął się szeroko. – A czym jesteś zajęta?
– Nie twoja spra… – Lia zamrugała. – Xavier,
to ty?
– We własnej osobie. – Redmoore zdjął
kaptur, a jego twarz rozjaśnił jeszcze szerszy uśmiech.
Nawet nie zauważył, kiedy przylgnęła do
niego wtulając swą twarz w jego pierś. Mężczyzna, zmieszany nie wiedząc co
zrobić z rękami, zdecydował się położyć je na plecach przyjaciółki. Po chwili
oderwali się od siebie. Lia położyła dłonie na jego policzkach.
– Martwiłam się. – Spojrzała na maga z
wyrazem troski na twarzy. – Nic ci nie jest?
– Nic a nic – odparł Xavier.
Kobieta pociągnęła nosem.
– Śmierdzisz – stwierdziła.
– Dzięki – prychnął Xavier. – Żarty na bok…
– To nie żart – przerwała mu Lia i
wybuchnęła śmiechem.
– Niech będzie. Powiedz mi, co się właściwie
dzieje, co z królem, gdzie Ferron i Terrys, ile czasu byłem nieprzytomny i
dlaczego, do cholery, przed bramą do miasta przed chwilą stały setki wrogo
nastawionych żołnierzy.
– Zwolnij. – Odsunęła się od ściany i
ruszyła w głąb korytarza. – Chodź za mną, wszystko ci wytłumaczę.
Xavier
poszedł za przyjaciółką. Po chwili weszli przez otwarte drzwi do pokoju po
lewej stronie korytarza.
Czekała tam na nich reszta kompanii. Sir
Terrys przywdział ciężką, płytową zbroję, natomiast Ferron pozostał w swym
ubraniu codziennym.
– Odnalazła się nasza zguba – powitał
Xaviera Terrys. – Nic ci nie jest?
Redmoore pokręcił głową, po czym powitał ich
obu uściskiem dłoni. Lia zajęła wolny fotel. Xavier usiadł obok
– Opowiadaj – rzekł. – Powinniśmy kierować
się powoli do wrót. Nie wiadomo, gdzie są wrogowie.
– Król jest ciężko chory i śpi w swym łożu.
Powiadają, że nie dożyje nocy – odezwała się Lia.
Xavier skwitował jej słowa smutną miną i
machnął ręką, aby kontynuowała.
– Minęły dwa tygodnie odkąd zostałeś
aresztowany.
Xavier wybałuszył oczy.
– Mocny cios – powiedział.
Lia ciągnęła dalej:
– Pięć dni po pojmaniu miałeś zostać
powieszony. Nic z tego nie wyszło, gdyż dzień po waszych obradach, w mieście
wybuchły zamieszki. Z początku nic wielkiego, lecz z czasem zaczęły się dziać
straszne rzeczy. – Lia przełknęła ślinę. – Doszły nas wieści, iż wszystkie
sąsiednie miasta zostały opanowane przez rebelię. I to w tak krótkim czasie.
Przedwczoraj w Erethornie miała miejsce istna rzeź. Strażnicy zaczęli atakować
strażników, rycerze – rycerzy. Tak zaczął się najazd na stolicę, od wewnątrz.
Wielu obrońców miasta poległo, lecz udało się stłumić wewnętrzną rebelię. – Lia
zaczerpnęła tchu. – Gdy już sytuacja wydawała się opanowana, przed bramą
zachodnią pojawił się prawdziwy problem – armia rebelii. Tylko kilkaset
żołnierzy. Normalnie nikt by nie pomyślał, że tyle osób może podbić jakieś
miasto. Niestety garnizon Erethornu jest niesamowicie wyszczuplony. Jakiś
człowiek, głosem wzmocnionym magią, przemówił, że mamy w ciągu godziny wydać im
króla albo zacznie się oblężenie. Ale gdzież tam! Rycerze i wszyscy żołnierze
oraz magowie zabarykadowali się w twierdzy i od tamtego czasu czekają aż
rebelianci zaatakują siedzibę króla. Ja, Ferron i Terrys w tym czasie
wyprowadziliśmy mieszczan z miasta tunelami. Divanciemu nawet przez myśl nie
przeszło, aby zadbać o lud. Wróciliśmy tu, gdy buntownicy zaczęli ostrzał tymi
przeklętymi katapultami. Oto cała historia. – Lia przetarła czoło. – Huh, długi
monolog. Powiedz nam, jak ty wydostałeś się z lochów.
– To opowieść na inną okazję – odparł
Xavier. – Tak to więc było. Teraz wszystko pojmuję. Wygląda na to, że przed
nami ciężka bitwa.
Siedzieli przez chwilę w ciszy.
– Ubrałeś zbroję – zauważył Xavier wskazując
Terrysa.
– Wyjątkowo – mruknął były rycerz.
Ziemia zatrzęsła się, usłyszeli huk. Wszyscy
zerwali się na równe nogi.
– Czas na nas – oznajmił ze smutkiem Ferron.
Lia klepnęła go w plecy.
– Ferry! – zawołała. – Co jest? Damy radę,
panowie!
Nie chcąc tracić czasu pobiegli w stronę
wrót. Teraz Xavier już w ogóle nie wiedział, w której części twierdzy się
znajduję. Po prostu biegł jak ślepy za pozostałymi. Po przebyciu kilku
korytarzy, schodów i pokojów znaleźli się w wielkiej sali, a dokładniej na jednym
z dwóch balkonów nad nią. Na dole, przy bramie stali ustawieni w półkolu
pikinierzy, za nimi kilku mieczników i zbrojnych wyposażonych w bronie obuchowe
i topory. Po drugiej stronie sali umieszczone były drzwi otwierające drogę do
Sali Tronowej natomiast po prawej i po lewej stały schody prowadzące do innych
części twierdzy oraz do położonych wyżej balkonów. Na podłodzie widniał
czerwony dywan ozdobiony białymi wzorami. Balkony podtrzymywały ozdobne,
pozłacane kolumny. Z góry zwisał ogromny żyrandol, na którym ułożone były magiczne
kule oświetlające całą salę.
Na balkonie równoległym do tego, na którym
stał Xavier ustawiona była garstka łuczników i kuszników, a po stronie
Redmoore’a gotowych do boju było zaledwie czterech magów, w tym Othelo Divanci.
Oddział zgromadzony w sali, w stosunku do armii rebelii prezentował się co
najwyżej miernie.
Podczas, gdy reszta kompanii dołączyła do
zbrojnych, Xavier zajął miejsce w szeregu obok innych czarodziejów.
– Redmoore… – zaczął Divanci swoim
skrzekliwym głosem.
– Och, zamknij się! – warknął Xavier. –
Policzę się z tobą, gdy to wszystko się skończy.
O ile obaj przeżyjemy.
Othelo tylko się uśmiechnął.
Huk.
Napięcie rosło. Lia nerwowo ściskała
rękojeść swojego krótkiego miecza, Ferron przygryzł wargę i miał zamknięte
oczy, a Terrys, wyprostowany i dumny, pewnie trzymał w pionie swój dwuręczny
miecz.
Huk.
– Mam nadzieję, że rzuciliście odpowiednie
zaklęcia ochronne – oznajmił Xavier.
– Masz mnie za głupca, Redmoore? – spytał
Divanci.
Huk.
Pozostali trzej magowie byli jeszcze młodzi
i niedoświadczeni. Xavier miał obawy, że to będzie miało kolosalne znaczenie w
trakcie bitwy.
Huk. Brama rozłamała się i do środka, niczym
woda przez dziurawą tamę, wdarły się zastępy rebeliantów.
Wystrzeliły płonące pociski, pofrunęły
strzały, rozległ się szczęk mieczy i okrzyki bojowe.
– Calambria! – ryknął Terrys.
– Erval! – wrzasnęła Lia.
Xavier ciskał kulami ognia z niewiarygodną
prędkością. Niektóre z nich podpalały wystrzeliwane przez sprzymierzonych łuczników
strzały, co dawało piorunujący efekt. Othelo wystrzeliwał z rąk błyskawice.
Wszystko zdawało się iść zgodnie z planem.
Wrogowie padali jak muchy. Czas jednak działał na niekorzyść obrońców. Młodzi
magowie dyszeli ciężko. Rebeliantów nie było końca, każdy martwy został
zastąpiony przez dwóch żywych. Żołnierze króla ginęli. Do sali wleciały wrogie
strzały i bełty. Wszyscy łucznicy i kusznicy padli martwi na ziemię. Było coraz
gorzej.
Nagle, na lewy policzek Xaviera bryznęła
krew. Spojrzał w tamtą stronę. Othelo Divanci leżał na ziemi ze strzałą w
piersi.
– Xavier… – wychrypiał królewski mag.
Mimo niechęci do Othelo’a Xavier zdecydował
się kucnąć i wysłuchać jego słow.
– Wybacz. – Bełt śmignął nad głową
Divanciego. – Uciekaj. W-weź swoich przyjaciół, otwórz portal, czy coś. Wiesz
co robić. – Kaszlnął, z jego ust wypłynęła krew. – P-pomścij – wydyszał z
trudem. Przekręcił głowę na bok i wyzionął ducha.
Xavier zacisnął pięść, a drugą ręką zamknął
mu oczy.
– Pomszczę – rzekł Redmoore. – Obiecuję.
Odwrócił się w stronę ściany. Wystawił ręce
przed siebie i krzyknął:
– Xertho wo megento! Usthen oz wargir, heror
vez khoto!
W ścianie pojawił się owalny portal o
kolorze fioletowym. Jego światło oślepiło na chwilę Xaviera. Sala przybrała
fioletowy odcień. Dało się słyszeć szept wypowiedziany w mowie nieznanej
zwykłym ludziom. Portal zdawał się płonąć.
Zgromadzeni zwrócili wzrok w jego kierunku,
lecz po chwili wrócili do walki.
– Właźcie! – ryknął Xavier do trzech
przestraszonych, młodych czarodziejów. Tamci posłusznie wbiegli do portalu.
Kiedy ktoś wchodził, głos portalu stawał się głośniejszy i wyraźniejszy, a po
chwili znów zniżał się do szeptu.
Redmoore pobiegł w stronę schodów, lecz ze
zmęczenia przewrócił się i stoczył na sam dół. Postękując, z wielkim trudem
wstał. Strzały śmigały wszędzie.
– Lia! – wrzasnął. – Terrys! Ferron!
Lia przybiegła pierwsza z pytającym
wzrokiem. Xavier wskazał ręką portal, po czym pobiegł szukać reszty. Znalazł
Terrysa walczącego z czterema rebeliantami. Redmoore podniósł obie ręce.
Wszyscy czterej podpalili się i z wrzaskiem padli na ziemię. Przekazał staremu,
byłemu rycerzowi gdzie ma iść i oddalił się szukać Ferrona.
Chwycił się za pierś. Serce biło w
niewiarygodnym tempie, co chwilę czuł bolące ukłucia w piersi. Nie potrafił
znaleźć młodzieńca. Przerażony rozglądał się na wszystkie strony.
– Ferron! – ryknął.
Pobiegł w sam środek zgiełku bitwy.
– Ferry!
Odszukał go. Młody kompan leżał na ziemi.
Przed nim stał uzbrojony w pikę rebeliant. Xavier, zbyt wycieńczony, by używać
magii, podbiegł do buntownika i skręcił mu kark.
– Chodź! – krzyknął Redmoore podając rękę
Ferronowi. Razem przebiegli obok walczących i weszli po schodach. Jedna ze
strzał trafiła maga w bark. Ryknął z bólu. Wspierając się na poręczy podreptał
do portalu.
– Gotowi? – wychrypiał. Pokiwali głowami. –
Wchodźcie! Kiedyś tu wrócimy. – Zmarszczył brwi. – A wtedy pożałują, że zadarli
z królestwem.
Lia weszła do portalu pierwsza. Głos z
portalu zaczął krzyczeć.
–
Szybciej! – warknął Xavier.
Ferron wbiegł do portalu.
– Właź! – wrzasnął Xavier widząc niezdecydowanie
Terrysa. – Dam sobie radę.
Starzec wszedł do środka. Xavier słaniając
się na nogach podszedł do portalu. Nie mając już siły, przewrócił się i wpadł
do środka. Portal zasyczał i zniknął.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz